Z wyjazdem specjalnie się nie spieszyłem i miło spędzałem w Bemowie Piskim ostatnie dwa dni. W końcu jednak strach mnie ogarnął, że zostanę skazany za dezercję i wsiadłem do pociągu. Jakoś źle obliczyłem czas przejazdu, wsiadłem do pociągu, który nie zatrzymywał się w Legionowie i dojechałem na Wschodnią. Stamtąd też nie było pociągu do Legionowa, bo te kursowały z Gdańskiego. Znalazł się jednak PKS i dowiózł mnie do Nieporętu. Stamtąd dygałem na piechotę wokół zalewu do szkoły oficerskiej wojsk łączności. Było parę godzin po północy, kiedy obudziłem oficera dyżurnego śpiącego w wartowni na bramie.

Któryś z żołnierzy zaprowadził mnie do budynku, gdzie mieszkały dwie kompanie SORowców i przydzielono mi wyrko na sześćdziesięcioosobowej sali! Następnego dnia fasowanie nowego munduru (zielony zamiast stalowego) i tym podobne bzdury. Niemiłe zaskoczenie – brak dostępu do kasyna i wojsko bardziej zdyscyplinowane. SORowców kilka razy więcej, niż w Bemowie, to i dyscyplina musiała być większa. Obok nas mieszkali budynie podchorążowie, którzy mieli zostać zawodowymi oficerami. Nawzajem świadczyliśmy sobie uprzejmości typu „zimny bydyń – dobry budyń” oraz „dobry SOR – martwy SOR”. Ogólnie jednak też dawało się przeżyć.

Ponieważ zostałem przeniesiony niby ze względu na oczy, postanowiłem to wykorzystać i jeździłem kilka razy na Koszykową do CEPELEKu. W tym czasie omijała mnie Skubianka – taki miejscowy poligon, gdzie kaprale ganiali podchorążych i ćwiczyli ich w umiejętności czołgania. Raz trafiłem wprawdzie na Skubiankę, ale akurat bardzo mi się spodobało. Zakładaliśmy jakieś kombinezony, maski gazowe i maszerowaliśmy po belkach rozłożonych nad dołem z płonącym napalmem. Koledzy skakali, żeby jak najszybciej mieć to za sobą, ja odwrotnie. Ogień dookoła mnie buchał, ale kombinezon był szczelny i nie czułem gorąca. Stąpałem wolno, dopóki się dało. Musiałem jednak wreszcie wyjść, bo dowódca plutonu wyraźnie się zaniepokoił i szykował się do wyciągania mnie stamtąd, chociaż był tylko w mundurze polowym.

Zaliczyłem też marszobieg z pełnym oporządzeniem. Biegu było niewiele, ale marszu ponad dwadzieścia kilometrów i tyleż kilogramów na plecach. Kiedy wróciliśmy do koszar i zrzuciłem sprzęt miałem wrażenie, że pofrunę. A to tylko mój kręgosłup odzyskiwał normalną długość. Raz trafiła mi się służba podoficera dyżurnego. Musiałem asystować przy ważeniu mięsa do stołówki na następny dzień. Rąbanki było tyle, ile trzeba. Później jednak zauważyłem kucharkę wynoszącą znaczną część przydziału. Pobiegłem do oficera dyżurnego, żeby zatrzymał ją na bramie, ale popatrzył na mnie jak na idiotę i nawet się nie odezwał. Dałem za wygraną i do tej pory mam do siebie o to pretensję.

Ogólnie w Zegrzu nie było mi źle. Szybko okazało się, że mogę być potrzebny do naprawy telewizorów miejscowej kadrze. Przed wojskiem naprawiałem wieczorami telewizory. Telewizory w tamtych czasach były lampowe. Była to prosta robota. 90% awarii to lampa. Często prostownik wysokiego napięcia – EY86, lub wzmacniacz odchylania poziomego – PL504. Diagnostyka była prosta. Stukało się rączką śrubokręta w lampę i jeżeli w środku iskrzyła – trzeba było wymienić. Ale lampę trzeba było mieć. Żeby mieć – trzeba było kupić. Żeby kupić – trzeba było pojechać do Warszawy. Kolejne przepustki! Naprawiałem telewizor dowódcy plutonu, dowódcy kompanii i jakiemuś sierżantowi niezwiązanego z SORem. Ten ostani w dowód wdzięczności poczęstował mnie winem własnej roboty. Z grochu. Przez dwa dni mi się grochem bekało.

Instagram