W polityce zrobiło się ostro. Dawny podział na komuchów i solidaruchów stał się nieaktualny. Najpierw działacze opozycyjni podzielili się na 100 małych partyjek. Potem pożarli się komuniści. Po ich stronie zostało SLD. „Nasi” stworzyli dwa wrogie obozy – PiS i PO. Ja sympatyzowałem z aferałami. Gdyby ktokolwiek miał wątpliwości – z Platformą.

A prezydent był z obozu wrogiego. Miałem po dziurki w nosie jego wystąpień z pozycji wyższości moralnej. Miałem dosyć hipokryzji. Jego i brata – podobno dawnych wielkich działaczy opozycyjnych po raz pierwszy zobaczyłem jesienią 1980 roku w Gdańsku, gdy chyłkiem przemykali korytarzami w siedzibie Solidarności. Zresztą byłem przekonany, że to… jeden człowiek.

Lech i Jarosław przez lata na wyprzódki rzucali się do opluwania dawnych działaczy opozycyjnych. Ni stąd, ni z owąd Okrągły Stół stał się dla nich synonimem zdrady narodowej. A przecież również maczali tam swoje paluszki. Potem było palenie kukły Prezydenta Lecha Wałęsy. Bardzo bolały mnie odzywki typu „oni stoją tam, gdzie stało ZOMO”. Krótko mówiąc – już wolałem Kwaśniewskiego. Ten przynajmniej, nawet chory na goleń, zachowywał się normalnie i nie zmieniał poglądów jak kurek na dachu. Dopiero za rządów PiSu doceniłem środowisko Unii Demokratycznej/Wolności. Przestali być dla mnie różowi. Byli przyzwoici.

Cóż zatem zrobiłem, gdy dostałem zaproszenie z kancelarii Prezydenta Lecha Kaczyńskiego na uroczyste obchody rocznicy opozycji? Wsadziłem do koperty i odesłałem. Byłem jednak w zdecydowanej mniejszości. Była gala, były ordery. Wielu opozycyjnych znajomych, którzy tak, jak ja pomstowało na braci Kaczyńskich z zaproszenia skorzystało. Wypinali piersi po medale. Mojej nieobecności nikt nie zauważył. A jednak się doczekałem. Nawet szybciej, niż przypuszczałem.

Instagram