Wcześniej mieszkaliśmy na Służewie w domu teściowej mojego wujka, która pojechała pomagać cioci przy małych dzieciach. Dzieci trochę podrosły i pani Cecylia Rybak wróciła do Warszawy. Musieliśmy się wynieść. Babcia po wojnie znalazła maleńki pokoik przy ulicy Skierniewickiej 9. Ponieważ innego lokum nie mieliśmy - zamieszkaliśmy z rodzicami, babcią i prababcią w tej klitce. W mieszkaniu zagnieździły się jeszcze 2 inne rodziny. Łazienka była wspólna. Z wanny nikt nie korzystał, bo nie było ciepłej wody. Kuchni wspólnej nie było. Nawet nie wiem która rodzina ją zajęła. Mama znalazła pracę jako dentystka w pobliskiej szkole przy ulicy Bema. Wtedy w jednym budynku mieściła się szkoła podstawowa i liceum. Teraz jest to XXXIII Liceum Ogólnokształcące im. Mikołaja Kopernika.
Moja prababcia zaczęła wymagać opieki i już nie mogła się mną zajmować. Mama nie miała co ze mną zrobić. Byłem za mały, ale pani dentystce się nie odmawia. Przed ukończeniem 6 roku życia zostałem pierwszoklasistą. Nauczycielki wytrzymały ze mną jednak tylko dwa tygodnie. Do szkoły nie dorosłem. Utrzymać mnie w ławce nie było sposobu. Rozpraszałem całą klasę. Dyrektorowi też było przykro, ale uczniem przestałem być. Przez resztę roku szkolnego przesiadywałem w gabinecie, lub włóczyłem się po szkole, gdy trwały lekcje.
Z tych wczesnych lat zapamiętałem stanie w kącie na grochu. Do płóciennego woreczka było wsypane trochę suchego grochu, a worek zaszyty. Niegrzeczny uczeń musiał klęknąć na czymś takim odwrócony twarzą do ściany. Reszta klasy mogła sobie wtedy z niego drwić. Oczywiście kolana strasznie bolały, bo powierzchnia na której rozkładał się ciężar ciała była bardzo mała. Oprócz tego była ośla ławka. Uczeń nie robiący oczekiwanych postępów w nauce był samotnie sadzany w ostatnim rzędzie pod ścianą. Podobno kiedyś zakładano takiemu delikwentowi na głowę papierowa opaskę z doklejonymi uszami. Za moich czasów jednak uszu już nie było. Dzięki tak widocznemu postępowi i sukcesywnemu ograniczaniu zakresu upokarzających kar dyrektor Jan Dobrowolski zachował fotel przez 20 lat.
W latach pięćdziesiątych nie było też sklepów Reserve, H&M, C&A ani Cubus. Ubranka szyła mi babcia. Pewnego razu zimową porą zostałem ubrany w szyte przez babcię spodnie i dziergany na drutach sweterek. Spodnie miały szelki, które rzecz jasna kryły się pod sweterkiem. Babcia nie pomyślała jednak o potrzebach fizjologicznych, czyli o rozporku. Kiedyś poczułem, że chce mi się siku poszedłem do łazienki i poprosiłem jakiegoś niewiele starszego ode mnie chłopca o pomoc w rozebraniu się. Ten się jednak wystraszył i uciekł. Być może zrobiłbym podobnie. Zostałem sam, bo trwały lekcje. Szamotałem się ze swetrem, ale skubaniec nie dał się zdjąć. Szelki zapinały się na guziki, ale z tyłu. Odpiąć nie dałem rady. W końcu zlałem się. Plus z tego jednak pewien był. Babcia przestała mnie ubierać, i bez względu na koszty od tamtej pory miałem kupowane normalne ubrania w sklepach MHD (miejski handel detaliczny).
Z tego okresu pamiętam jeszcze podwórkowe zabawy przy Skierniewickiej. Moi koledzy wychodzili pograć w piłkę trzymając w ręku pajdą chleba z wodą i cukrem. Czułem się bardzo nieszczęśliwy, że mama nigdy nie chciała mi czegoś tak wspaniałego zrobić. Pokazywanie się na podwórku z normalną kanapką było przecież strasznym obciachem.
Jeden z kolegów wzmocniwszy się swoją pajdą namówił mnie, żebyśmy ukradli z pobliskiego sklepu oranżadę. Przed sklepem układaliśmy szczegółowy plan. Kolega miał stać na ulicy na czatach, a ja miałem wejść do środka i wynieść dwie butelki oranżady. Zaproponowałem, że to ja będę czatował. Wtedy koledze nie wiedzieć czemu odechciało się picia i poszedł do domu. Ja sam zaś nie mogłem jednocześnie filować, czy nikt nie idzie i wynosić ze sklepu oranżady. W związku z tym także poszedłem napić się do domu.
Na podwórku była też nie lada atrakcja - stajnia. Codziennie wieczorem koń ciągnął do domu wielką platformę. Dzieciaki asystowały przy wyprzęganiu perszerona i patrzyły jak koń je owies. Koń zresztą też czujnie patrzył na nas. A nuż widelec dostanie mu się kawałek chleba z wodą i cukrem. A ja biedaczek nigdy nie miałem czym go poczęstować.
Rok później poszedłem po raz drugi do pierwszej klasy. Chyba niewiele spoważniałem, bo pamiętam jak odrabiałem matematykę. Cyfry z wynikami dodawania, czy odejmowania zapisywałem tylko częściowo. Na przykład brzuszki od piątki, albo dwie niepołączone kreski czwórki. No i razu pewnego zostałem wywołany do sprawdzenia pracy domowej. Przed tablicą zbaraniałem i zupełnie nie wiedziałem co tymi robaczkami chciałem zapisać.
W tej szkole rozpoczęła się i jednocześnie zakończyła moja edukacja religijna. Byłem jednym z ostatnich roczników, który w szkole miał religię. To nie były żarty. Żadna tam katechetka, czy siostra zakonna. Wykładał proboszcz z pobliskiego kościoła. Był wymagający. Niesubordynacja, rozmowy na lekcji, czy pomyłka w pacierzu były natychmiast karane. Dostawało się drewnianą linijką po łapach. Zwykle w grzbiet palców. Na szczęście linijka uderzała płaską częścią.
Moja prababcia zaczęła wymagać opieki i już nie mogła się mną zajmować. Mama nie miała co ze mną zrobić. Byłem za mały, ale pani dentystce się nie odmawia. Przed ukończeniem 6 roku życia zostałem pierwszoklasistą. Nauczycielki wytrzymały ze mną jednak tylko dwa tygodnie. Do szkoły nie dorosłem. Utrzymać mnie w ławce nie było sposobu. Rozpraszałem całą klasę. Dyrektorowi też było przykro, ale uczniem przestałem być. Przez resztę roku szkolnego przesiadywałem w gabinecie, lub włóczyłem się po szkole, gdy trwały lekcje.
Z tych wczesnych lat zapamiętałem stanie w kącie na grochu. Do płóciennego woreczka było wsypane trochę suchego grochu, a worek zaszyty. Niegrzeczny uczeń musiał klęknąć na czymś takim odwrócony twarzą do ściany. Reszta klasy mogła sobie wtedy z niego drwić. Oczywiście kolana strasznie bolały, bo powierzchnia na której rozkładał się ciężar ciała była bardzo mała. Oprócz tego była ośla ławka. Uczeń nie robiący oczekiwanych postępów w nauce był samotnie sadzany w ostatnim rzędzie pod ścianą. Podobno kiedyś zakładano takiemu delikwentowi na głowę papierowa opaskę z doklejonymi uszami. Za moich czasów jednak uszu już nie było. Dzięki tak widocznemu postępowi i sukcesywnemu ograniczaniu zakresu upokarzających kar dyrektor Jan Dobrowolski zachował fotel przez 20 lat.
W latach pięćdziesiątych nie było też sklepów Reserve, H&M, C&A ani Cubus. Ubranka szyła mi babcia. Pewnego razu zimową porą zostałem ubrany w szyte przez babcię spodnie i dziergany na drutach sweterek. Spodnie miały szelki, które rzecz jasna kryły się pod sweterkiem. Babcia nie pomyślała jednak o potrzebach fizjologicznych, czyli o rozporku. Kiedyś poczułem, że chce mi się siku poszedłem do łazienki i poprosiłem jakiegoś niewiele starszego ode mnie chłopca o pomoc w rozebraniu się. Ten się jednak wystraszył i uciekł. Być może zrobiłbym podobnie. Zostałem sam, bo trwały lekcje. Szamotałem się ze swetrem, ale skubaniec nie dał się zdjąć. Szelki zapinały się na guziki, ale z tyłu. Odpiąć nie dałem rady. W końcu zlałem się. Plus z tego jednak pewien był. Babcia przestała mnie ubierać, i bez względu na koszty od tamtej pory miałem kupowane normalne ubrania w sklepach MHD (miejski handel detaliczny).
Z tego okresu pamiętam jeszcze podwórkowe zabawy przy Skierniewickiej. Moi koledzy wychodzili pograć w piłkę trzymając w ręku pajdą chleba z wodą i cukrem. Czułem się bardzo nieszczęśliwy, że mama nigdy nie chciała mi czegoś tak wspaniałego zrobić. Pokazywanie się na podwórku z normalną kanapką było przecież strasznym obciachem.
Jeden z kolegów wzmocniwszy się swoją pajdą namówił mnie, żebyśmy ukradli z pobliskiego sklepu oranżadę. Przed sklepem układaliśmy szczegółowy plan. Kolega miał stać na ulicy na czatach, a ja miałem wejść do środka i wynieść dwie butelki oranżady. Zaproponowałem, że to ja będę czatował. Wtedy koledze nie wiedzieć czemu odechciało się picia i poszedł do domu. Ja sam zaś nie mogłem jednocześnie filować, czy nikt nie idzie i wynosić ze sklepu oranżady. W związku z tym także poszedłem napić się do domu.
Na podwórku była też nie lada atrakcja - stajnia. Codziennie wieczorem koń ciągnął do domu wielką platformę. Dzieciaki asystowały przy wyprzęganiu perszerona i patrzyły jak koń je owies. Koń zresztą też czujnie patrzył na nas. A nuż widelec dostanie mu się kawałek chleba z wodą i cukrem. A ja biedaczek nigdy nie miałem czym go poczęstować.
Rok później poszedłem po raz drugi do pierwszej klasy. Chyba niewiele spoważniałem, bo pamiętam jak odrabiałem matematykę. Cyfry z wynikami dodawania, czy odejmowania zapisywałem tylko częściowo. Na przykład brzuszki od piątki, albo dwie niepołączone kreski czwórki. No i razu pewnego zostałem wywołany do sprawdzenia pracy domowej. Przed tablicą zbaraniałem i zupełnie nie wiedziałem co tymi robaczkami chciałem zapisać.
W tej szkole rozpoczęła się i jednocześnie zakończyła moja edukacja religijna. Byłem jednym z ostatnich roczników, który w szkole miał religię. To nie były żarty. Żadna tam katechetka, czy siostra zakonna. Wykładał proboszcz z pobliskiego kościoła. Był wymagający. Niesubordynacja, rozmowy na lekcji, czy pomyłka w pacierzu były natychmiast karane. Dostawało się drewnianą linijką po łapach. Zwykle w grzbiet palców. Na szczęście linijka uderzała płaską częścią.
Tweet