Krzyżem cieszyłem się prawie dwa lata. Z tą uciechą może nie do końca tak było. Wpieniałem się, że suwerenne państwo pozwala okradać mnie przez bandę cwaniaków ze spółdzielni mieszkaniowej. Ze spółdzielnią Przy Metrze procesowałem się od 2000 roku. A to o koszt budowy, a to o czynsz. Z grubsza chodziło o to, że w 1997 roku zawarłem umowę o wybudowanie domu szeregowego, w której to umowie była ZAGWARANTOWANA cena metra kwadratowego i określone zasady waloryzacji. Po wybudowaniu segmentu miałem stać się jego właścicielem.

Rzeczywistość do tej pory nie mieści mi się w głowie. Spółdzielnia przekazała jedną czwartą domu w stanie surowym i zażądała ode mnie prawie dwa razy więcej, niż wynikało z umowy, bo... tak wyszło dzięki przerzuceniu sporej części kosztów budowy budynków wielorodzinnych na domki szeregowe, a prezesi też musieli dostać zwyczajowe 10% wartości faktur od wykonawców. Przewłaszczenie nie następuje, bo spółdzielnia straciłaby tytuł do obciążania mnie co miesiąc czynszem, którego wysokość nie ma nic wspólnego z ponoszonymi wydatkami. Najśmieszniejsze jest to, że według prawa mój budynek jest własnością m. st. Warszawy, bo spółdzielnia nie ma ani użytkowania wieczystego gruntu ani jego własności.

Według sądów umowę z 1997 roku mogę powiesić na gwoździu w sławojce, bo obowiązuje art. 226 ustawy spółdzielczej. Zaczynam wierzyć w spiskową teorię dziejów. Powszechnie mówi się o powiązaniach finansowych pomiędzy spółdzielniami mieszkaniowymi, a biegłymi sądowymi i pociotkami sędziów, którzy pracują w spółdzielniach. Biegli dorabiają do emerytury sporządzając opinie według oczekiwań spółdzielni. Dostają odpowiednie faktury, sumują je i inkasują dolę. Opinie pełne są błędów, za które uczeń szkoły podstawowej dostałby pałę. Sędziowie w trosce o pociotków stwierdzają, że opinie są cacy, odrzucają wnioski dowodowe osób robionych w konia przez spółdzielnię i ignorują wszelkie argumenty.

Przez przypadek jeden z takich właśnie wyroków usłyszałem 4 czerwca – w rocznicę wolnych wyborów. Wnerwiłem się okrutnie na sędziego i zapytałem co mi grozi za obrazę wysokiego sądu. Odpowiedział, że może mnie wsadzić do aresztu na dwa tygodnie. Ucieszyłem się, że tylko tyle i powiedziałem: w takim razie ja Wysoki Sąd obrażam. Buc zaniemówił i dopiero kiedy wychodziłem z sali burknął, że nie czuje się obrażony, ale rozśmieszony. Świadkiem wymiany uprzejmości był mój sąsiad, który oczekuje niedługo podobnego wyroku.

Miałem dosyć. Z jednej strony Najjaśniejsza Rzeczypospolita dekoruje mnie jednym z najwyższych odznaczeń, a z drugiej nie tylko przymyka oko na okradanie – Ona to swoim aparatem sprawiedliwości aktywnie kreuje. Ponieważ 4 czerwca nie miałem wątpliwości jaki będzie wyrok, przed pójściem do sądu napisałem list do Prezydenta. Po powrocie nie musiałem niczego zmieniać. Wsadziłem list razem z Krzyżem do koperty i nadałem na poczcie. Ulżyło mi. Najjaśniejszej Rzeczypospolitej nie jestem nic winien, a wdzięczności za odznaczenie w szczególności.

Wkrótce przyszła uprzejma odpowiedź. Niby szanują moją decyzję, ale tak w ogóle, to nie przysługuje mi nawet prawo do rezygnacji z odznaczenia.

Po jakimś czasie dowiedziałem się, że biegła, która w mojej sprawie sporządzała opinię o koszcie budowy domu nie była ani biegłą w sprawach finansowych, ani biegłą z zakresu budownictwa. Te procesy - to jawna farsa. Jeżeli ktoś ma zdrowie - proszę poczytać na temat wszystkich moich procesów ze spółdzielnią mieszkaniową: http://sm.sarata.pl.

Instagram