Pod koniec lata 2010 byliśmy w Wieniotowie koło Ustronia Morskiego. Fajna kwatera w ogródkach działkowych. Bez luksusów, ale domek solidny, koza do ogrzewania, 1000 metrów ogrodu. Same plusy.

Mieliśmy rowery i jeździliśmy nimi do Sarbinowa na wschód oraz Kołobrzegu na zachód. Po drodze mijaliśmy lotnisko w Bagiczu, gdzie przedtem stacjonowała zwycięska armia sowiecka. Teraz urzędowali tam cywile. Stały jakieś małe samoloty. Podjechaliśmy obejrzeć i zaważyliśmy ogłoszenie o lotach widokowych. Niestety, okazało sie nieaktualne, bo już był początek września i sezon się skończył. Były jednak również dwuosobowe motolotnie. Cała rodzinka odpadała.

Odprowadziłem Zosię, opróżniłem fotelik z Antosia i wróciłem do Bagicza. Umówiony pilot czekał. Popatrzył na mnie dziwnie, ale nic nie powiedział i polecieliśmy. Na wszelki wypadek kazał mi przywiązać aparat do ręki. Nie dlatego, żeby komuś na dole nie rozbić głowy. Żeby nie uszkodzić tylnego śmigła. Zrozumiałem powagę sytuacji i przywiązałem.

Start odbył sie normalnie i bez specjalnych emocji patrzyłem na oddalającą się glebę. Po paru minutach zrozumiałem jednak dlaczego facet dziwnie na mnie patrzył. Byłem w krótkich spodenkach. W sam raz na rower, ale nie do fruwania stówą pół kilometra nad ziemią. Nogi strasznie mi marzły i prawie od razu zrobiły się całkiem czerwone.

Dzielnie nie dawałem po sobie niczego poznać, prosiłem o przelot nad naszym domkiem w Wieniotowie i spokojnie wszystko filmowałem. Facetowi spokojny lot się chyba jednak znudził, bo skręcił nad morze i wykonał ciasny skręt o 360 stopni z gwałtowną zmianą wysokości. I tu rzeczywiście mnie ruszyło. Na szczęście zacisnąłem gardło i żołądek przez nie mi nie wyleciał. Przywiązany do ręki aparat kręcił dalej.

Potem już tylko wzorcowe lądowanie, pamiątkowe fotki, na rower i do domu opić szczęśliwe zakończenie dnia.

 

Instagram