Wojsko na Mazurach – dla mnie nie pierwszyzna. Byłem już przecież krótko w Bemowie Piskim. Tyle, że teraz była zima, a zimowe Mazury mało przypominają te znane z letnich rejsów. Turystów – zero, to miejscowa ludność zajmuje się plotkowaniem. A jest o czym plotkować. Od czasu do czasu zaginie jakiś wojskowy. Wiadomo – znajdzie się wiosną i wypłynie spod lodu. Póki co jednak można roztrząsać komu się naraził. Ze dwóch w sezonie można oplotkować.
Trafił mi się batalion remontowy. Mieszkałem w zwykłym bloku mieszkalnym razem z dwoma chłopakami SORowcami z Olsztyna. Ale goście byli jacyś dziwni – nie pili. Poza tym jednak byli w porządku. Nie namieszkałem się jednak z nimi długo. Dowódca jednostki był ambitnym człowiekiem i bez rozkazu z własnej inicjatywy zabrał batalion na zimowe manewry. Nikt nas tam nie chciał, to i nie było co robić. W dzień siedziałem w Starze 660. Ponieważ mrozu było ze dwadzieścia stopni włączaliśmy wszystkie urządzenia. To pozwalało się trochę ogrzać.
W nocy spaliśmy w namiotach rozstawionych na śniegu. W każdym namiocie była koza. Dyżurny przez całą noc pilnował, żeby piecyk miał czerwonawy odcień i w razie potrzeby dorzucał koksu. Efekt był taki, że śnieg rozmarzł w promieniu metra do kozy. Wieczorem dowódca jednostki osobiście sprawdzał, czy wszyscy pozdejmowali mundury i śpią w dresach. W sumie jednak śpiwory były ciepłe i dało się wytrzymać. Gorzej było z myciem. Wody nie było wcale. Twarz i ręce myliśmy śniegiem. Tylko do płukania zębów rozpuszczało się śnieg na piecyku. Stołówka była w namiocie otwartym z dwóch stron. Blaty opierały się na drągach wbitych w ziemię. Jadło się na stojąco, dzięki czemu dupsko do niczego nie przymarzało. Jednak ciało domagało się mycia. Po 10 dniach wszystko swędziało. Szczęściem stopniowo przyzwyczajaliśmy się do zapachów.
Trafił mi się batalion remontowy. Mieszkałem w zwykłym bloku mieszkalnym razem z dwoma chłopakami SORowcami z Olsztyna. Ale goście byli jacyś dziwni – nie pili. Poza tym jednak byli w porządku. Nie namieszkałem się jednak z nimi długo. Dowódca jednostki był ambitnym człowiekiem i bez rozkazu z własnej inicjatywy zabrał batalion na zimowe manewry. Nikt nas tam nie chciał, to i nie było co robić. W dzień siedziałem w Starze 660. Ponieważ mrozu było ze dwadzieścia stopni włączaliśmy wszystkie urządzenia. To pozwalało się trochę ogrzać.
W nocy spaliśmy w namiotach rozstawionych na śniegu. W każdym namiocie była koza. Dyżurny przez całą noc pilnował, żeby piecyk miał czerwonawy odcień i w razie potrzeby dorzucał koksu. Efekt był taki, że śnieg rozmarzł w promieniu metra do kozy. Wieczorem dowódca jednostki osobiście sprawdzał, czy wszyscy pozdejmowali mundury i śpią w dresach. W sumie jednak śpiwory były ciepłe i dało się wytrzymać. Gorzej było z myciem. Wody nie było wcale. Twarz i ręce myliśmy śniegiem. Tylko do płukania zębów rozpuszczało się śnieg na piecyku. Stołówka była w namiocie otwartym z dwóch stron. Blaty opierały się na drągach wbitych w ziemię. Jadło się na stojąco, dzięki czemu dupsko do niczego nie przymarzało. Jednak ciało domagało się mycia. Po 10 dniach wszystko swędziało. Szczęściem stopniowo przyzwyczajaliśmy się do zapachów.
Tweet