W czasie okupacji ojciec był już prawie dorosłym człowiekiem. Musiał zadbać o babcię, mamę i brata. Jeździł rowerem i kupował na wsi co tylko nadawało się do jedzenia. Kartofle, warzywa, jabłka, mięso. Wyprawy stawały się coraz dłuższe. Wsie blisko Warszawy miały coraz więcej klientów i ceny rosły. Jednego dnia nie można było obrócić. Dla bezpieczeństwa jeździł z kolegami. Sypiali w lesie obejmując rowery. Nie zawsze to skutkowało. Jeden z kolegów obudził się rano tuląc zardzewiałą rurę. Polak potrafił. Już wtedy.

Kiedy zbliżało się powstanie, ojciec także się zgłosił. Obciachem byłaby bierność. Drużyna wyposażona w jeden pistolet miała zdobyć lotnisko na Okęciu. Być może grupa ta spotkała inny oddział. Proszę porównać relacje. Niemcy oczywiście natychmiast wszystkich złapali i zamknęli na terenie pobliskiej fabryczki. Ojciec i kolega, udając robotników, wzięli na plecy długą deskę i bez problemów wynieśli ją na zewnątrz. Do Warszawy nie dało się jednak wrócić. Do końca wojny ojciec mieszkał u kuzynów pod Sochaczewem. Wojna – wojną, a trzeba było z czegoś żyć. Dołączył do miejscowych muzykantów i przygrywał na weselach na skrzypcach.

Po wojnie szukał szczęścia na ziemiach odzyskanych. Przez pewien czas był kierowcą wojewody olsztyńskiego. Wożenie zapitego dygnitarza szybko go jednak znudziło. Pojechał do Szczecina. Tam skończył najpierw technikum budowlane, a później politechnikę. Utrzymywał się z korepetycji. Po ślubie i powrocie do Warszawy dostał pracę w budującej się fabryce samochodów na Żeraniu. Miał przejąć kierownictwo budowy jednej z hal. Po zapoznaniu się jednak z dotychczasowym stanem robót zrezygnował z funkcji opisując liczne błędy i przezornie zażądał pokwitowania na kopii. Hala wkrótce się zawaliła i kogoś trzeba było aresztować. Padło na ojca, bo był bezpartyjny. Siedział na Gęsiówce prawie roczek. W końcu mojej mamie udało się dostać do prokuratora i przekazała mu kopię pisma ojca. Oryginał oczywiście zniknął.

Bodajże w 1953 roku na zebraniu rzucił legitymację związku zawodowego. Rozsierdziło go przydzielanie talonów na poszukiwane dobra nie w zależności od okresu oczekiwania, ale ze względu na partyjną przynależność. W latach dziewięćdziesiątych pożyczałem szalunki do budowy fundamentów. Właściciel owych szalunków zapytał, czy przypadkiem nie jestem krewnym Bronisława Saraty. Oczywiście pociągnąłem go za język. Facet pracował z moim ojcem w biurze projektów Stolica. Pamiętał wystąpienie mojego ojca na jednej z nasiadówek. Kierownictwo forsowało jakiś absurdalny projekt, bo rzekomo zaakceptował go kolektyw. Ojciec zapytał jakie umocowanie decyzyjne ma ów kolektyw i jakim legitymuje się dyplomem, bo jego zdaniem pomysł jest do dupy. Ja też idę pod prąd i wiem po kim to mam.
 

Instagram