Droga do Kabulu była bardzo atrakcyjna. Wąziutkie drogi wiły się po zboczach Hindukuszu, które błyszczały w słońcu od miki. Kierowcy nonszalancko prowadzili nie dotykając rękoma kierownicy. Do kierowania służyły kolana. Mnie się to bardzo podobało i naśladuję ten sposób do dziś. Mama zasłaniała oczy i zatykała uszy słysząc Insz Allach. Przed zakrętami należało trąbić, żeby ci z naprzeciwka wiedzieli, że też ktoś jedzie. Od czasu do czasu na drodze była mijanka. Jeżeli kierowcy nie zauważyli na czas pojazdu jadącego z przeciwnej strony rozpoczynały się targi – kto ma się cofać kilkaset metrów. Byliśmy uprzywilejowani. Wiadomo cudzoziemcy.

W Kabulu mieszkaliśmy najpierw w hotelu, a jakże – Kabulu. To był jedyny w tym czasie kilkupiętrowy budynek. Mama bardzo się denerwowała, że w jadalni za każdym z gości słało dwóch kelnerów, którzy powinni pomagać przy posiłkach, a w rzeczywistości pożerali wzrokiem niedostępne dla nich pyszności. Wtedy dostałem spóźnione prezenty gwiazdkowe. Wybrałem sobie czołg, samochód zdalnie sterowany i pucybuta. Japońska tandeta (tak to kiedyś było) zepsuła się jeszcze tego samego dnia. Czołgu nie dawało się nakręcić i musiał być popychany. Zdalne sterowanie, czyli długa sprężyna z korbką na końcu i drutem w środku do skręcania kół wytrzymała nieco dłużej. Pucybut zachował sprawność najdłużej, bo najmniej się nim bawiłem.

Wkrótce dojechali Miarkowscy i razem z nimi wynajęliśmy dom w dzielnicy Sharinau. Dom to trochę za dużo powiedziane. Raczej parterowy baraczek przylepiony do okalającego podwórko glinianego muru. Nasz właściciel nie był szczęśliwym człowiekiem. jego najstarsza czternastoletnia córka była już starą panną. Martwił się o pozostałe.

Było jednak znacznie przyjemniej. Dzieciaki miały towarzystwo, panie wychodząc na bazar nie spotykały się z oznakami wrogości. Panowie pracowali przy stołach kreślarskich, nie jak w Aibaku w siodle. Ogólnie – cywilizacja. W Kabulu przeżyłem dosyć silne trzęsienie ziemi. Kiedy się zaczęło mama kazała szybko wybiegać z domu na podwórko. Łatwo powiedzieć. Kiedy ziemia się trzęsie to nie tylko żyrandole się bujają. Trudno ustać na nogach. Człowiek czuje się jakby próbował stać na desce huśtawki, albo zataczał się mając kilka promili we krwi. Tyle, że częstotliwość drgań jest znacznie większa. Poza tym wszystko dzieje się w 3 wymiarach.

Z mamą przerabiałem drugą klasę szkoły podstawowej. Mama sumiennie wykonywała obowiązki nauczycielki. Codziennie pisałem i rachowałem. Tabliczkę mnożenia wykułem na blachę i przez następnych kilkanaście lat nie mogłem pojąć nad czym myślą koleżanki zapytane ile jest siedem razy osiem. Mama ze mną jednak też miała ciężko. Koło domu rosło spore drzewo na które uciekałem niby z książką. Wdrapywałem się na czubek tłumacząc, że tu jest najlepsze światło.

Z córką państwa Miarkowskich – Jagusią rozumieliśmy się doskonale. Ona ze swoją mamą przerabiała podobny materiał szkolny. W chwilach wolnych, kiedy mamy robiły zakupy - swoje wykształcenie uzupełnialiśmy o dokładne  i wszechstronne lekcje anatomii. Z zakupami właśnie związany jest zabawny incydent. Na bazarze przyplątał się do mnie ogromny pies, niewiele niższy ode mnie. Przytulałem go i głaskałem. Wymusiłem na rodzicach zgodę, żeby poszedł z nami do domu. Ten niewdzięcznik zaś powęszył i od razu pobiegł do kuchni, porwał w pysk kawał mięsa przygotowany na pieczeń i w nogi. Tyle go widziałem. Dobrze, że nie zagryzł Czadry - pieska państwa Miarkowskich.

Instagram