Ludowa ojczyzna przysłała mi latem 1975 roku bilet kolejowy drugiej klasy do miejscowości Drygały. Stamtąd autobusem kilka kilometrów do Bemowa Piskiego. Jak na zielony garnizon nazwa bardzo ładna. Ktoś się postarał. Przedtem nazywało się to Szlaga. Spotkanie z wojskiem było stosunkowo łagodne. Spotkałem paru kolegów z uczelni, chociaż z innych grup. Zawszeć jednak swoi. Dowódcy kazali się ostrzyc, pobraliśmy mundury i bieliznę wojskową. Dużo uciechy było z onucami. Nikt nie wiedział jak się tym owija stopy, ale na ścierki nadawały się znakomicie. Cywilne ubrania trzeba było odesłać do domu. Niektórzy odesłali wszystko. Większość do paczki wkładała gazety i kamienie, a zostawiła sobie spodnie i koszule. W przydziałowych tenisówkach można było udawać cywila.
Pierwsze wolne chwile spędzaliśmy nad pobliskim jeziorkiem. Nazywało się to bodajże Kępno. Szło się przez las. Akurat był wysyp czarnych jagód. Można się było najeść, popływać i poopalać. W dzień leczyliśmy kaca przysypiając na zajęciach teoretycznych. Wieczorem szliśmy się upić do kasyna oficerskiego. Fajnie to wyglądało banda szeregowych podchorążych okupowała co lepsze stoliki.
Ze dwa razy w soboty, czy niedziele wybraliśmy się do Drygał. Cywilne ciuchy bardzo się przydawały, bo żandarmeria łapała pijanych żołnierzy, a my w miejscowej knajpie przy dworcu mogliśmy tankować do woli. Oczywiście wszyscy wiedzieli, że jesteśmy z Bemowa Piskiego – zatem wojsko, ale pozory były zachowane. Bez munduru - znaczy cywile.
Życie w wojsku przebiegało raczej spokojnie. Raz jednak najedliśmy się stracha. Dochodzi siódma rano, śpimy sobie smacznie, aż nagle wpada dyżurny z krzykiem – Rząsa idzie. Poderwali się wszyscy na równe nogi. Rząsa bowiem był zastępcą dowódcy do spraw liniowych. Miał wygląd goryla i nie było wiadomo czego się po nim spodziewać. Wszyscy się go bali. Skacowane towarzystwo błyskawicznie wysypało się na zewnątrz i truchtem na boisko, żeby markować zaprawę poranną. Co poniektórzy wytrzeźwieli od razu i dawaj biegać dookoła boiska. Mnie niestety kac nie przeszedł i po lekkim truchcie ledwo doczłapałem się z powrotem.
Pierwsze wolne chwile spędzaliśmy nad pobliskim jeziorkiem. Nazywało się to bodajże Kępno. Szło się przez las. Akurat był wysyp czarnych jagód. Można się było najeść, popływać i poopalać. W dzień leczyliśmy kaca przysypiając na zajęciach teoretycznych. Wieczorem szliśmy się upić do kasyna oficerskiego. Fajnie to wyglądało banda szeregowych podchorążych okupowała co lepsze stoliki.
Ze dwa razy w soboty, czy niedziele wybraliśmy się do Drygał. Cywilne ciuchy bardzo się przydawały, bo żandarmeria łapała pijanych żołnierzy, a my w miejscowej knajpie przy dworcu mogliśmy tankować do woli. Oczywiście wszyscy wiedzieli, że jesteśmy z Bemowa Piskiego – zatem wojsko, ale pozory były zachowane. Bez munduru - znaczy cywile.
Życie w wojsku przebiegało raczej spokojnie. Raz jednak najedliśmy się stracha. Dochodzi siódma rano, śpimy sobie smacznie, aż nagle wpada dyżurny z krzykiem – Rząsa idzie. Poderwali się wszyscy na równe nogi. Rząsa bowiem był zastępcą dowódcy do spraw liniowych. Miał wygląd goryla i nie było wiadomo czego się po nim spodziewać. Wszyscy się go bali. Skacowane towarzystwo błyskawicznie wysypało się na zewnątrz i truchtem na boisko, żeby markować zaprawę poranną. Co poniektórzy wytrzeźwieli od razu i dawaj biegać dookoła boiska. Mnie niestety kac nie przeszedł i po lekkim truchcie ledwo doczłapałem się z powrotem.
Tweet